Dawno temu w lochach średniowiecznej Warszawy żył straszny potwór Bazyliszek. Był wielki, ogromny, miał skrzydła jak nietoperz, ogon jak krokodyl, łapy zakończone szponami i takie oczy, że na kogo tylko spojrzał, ten od razu zamieniał się w kamień.
-Bazyliszkowy wzrok... - mówili ludzie. Szeptem, ze strachem, żeby potwór nie usłyszał. Żeby żadne słowo nie doszło do lochu, w którym spędzał całe dnie. Bo za dnia nigdy z podziemi nie wychodził.
-Śpi... - mówili ludzie i z niepokojem patrzyli na ratuszowy zegar. - Ach, żeby spał jak najdłużej! Żeby choć raz przespał noc! Żeby i nam pozwolił spać spokojnie!
Ale noce nie były spokojne. O północy, niemal jednocześnie z ostatnim uderzeniem zegara, ziemia zaczynała drżeć, kamienie przewalały się z łoskotem, a ludzie zaryglowani w domach szeptali jeden do drugiego: -Obudził się... Idzie... Wyszedł z lochu... Żeby tylko ominął nasz dom. I zatykali sobie uszy, żeby nie słyszeć łopotu skrzydeł i głosu Bazyliszka. Ale głos docierał wszędzie. Niski, złowrogi, przerywany chichotem i wyciem:
-Kamień na kamieniu,
na kamieniu kamień,
wszystko co na drodze
zmiażdżę, zgniotę, złamię.
Moje skrzydła ciężkie
i grube pazury,
zerwę wszystkie dachy,
porozbijam mury.
To, co było żywe,
niech się martwe stanie.
Kamień na kamieniu,
na kamieniu kamień.
A potem był już tylko świst, gwizd, łomot spadających dachówek, trzask przewracanych straganów, waliły się płoty, ściany domów trzeszczały, z kominów leciały cegły, płonące żagwie rozniecały pożary. Ludzki dobytek zmieniał się w ruinę, a ludzie byli bezradni.
Próbowali różnych sposobów, żeby przebłagać Bazyliszka - składali mu okup, przed wejściem do lochu kładli jedzenie: tłuste kury, gęsi, barany. Nic nie pomagało. Niektórzy nawet mówili, że po tym jedzeniu Bazyliszek ma jeszcze większą siłę, jeszcze mocniej młóci powietrze wielkimi skrzydłami, jeszcze większe zniszczenie powoduje.
Odczyniali czary, szeptali zaklęcia, próbowali święconej wody- wszystko na nic. Ani przebłagać się nie dał, ani walczyć z nim nie było można.
Ba, znaleźli się śmiałkowie, którzy szli do lochów. Kilku z nich sam burmistrz wysłał, obiecując sowitą nagrodę. Uzbrojeni byli po zęby, ale żaden nie powrócił. A broń, z którą szli do lochów, znajdowano potem na progach ich domów- pogiętą, połamaną, do niczego niezdatną. Jakby Bazyliszek rzucił ją tam na znak, na przestrogę, na dowód siły.
Lęk chwytał ludzi za gardło. -Broń zniszczył, a ludzi zamienił w głazy... Do końca świata spod ziemi nie wyjdą. Stoją tam w kamienne posągi obróceni...
- Na Bazyliszka nie ma sposobu -tłumaczyły matki synom, a siostry przestrzegały braci: -Nikomu się nie uda!
Ale chłopakom myśl o Bazyliszku nie dawała spokoju. I tak się zdarzyło, że jeden z nich, bardzo jeszcze młody, bo zaledwie piętnastoletni Marek, powiedział któregoś dnia do swojej siostry Magdy:
-Bazyliszek ma takie oczy, że na kogo spojrzy, ten obraca się w kamień. Więc ja, gdybym tam szedł, to to bym wziął nie tylko miecz, ale i tarczę. Tarczą bym się zasłonił, żeby mnie nie widział i łubudu! Na niego!
-Nie pleć głupstw! Na razie nie dorosłeś jeszcze do miecza i tarczy, a jak dorośniesz, to mam nadzieję, że zmądrzejesz!- zgromiła go Magda.
I poszła spać, ani przez chwilę nie przypuszczając, że brat jeszcze tej samej nocy zakradnie się do komnaty ojca, że weźmie stamtąd miecz i tarczę, że cichaczem wymknie się z domu... Spała tak mocno, że nie słyszała ani ratuszowego zegara wydzwaniającego północ, ani łopotu skrzydeł Bazyliszka. A rano obudził ją płacz matki: - Marka nie ma! Wybiegła przed dom. Na progu leżał połamany miecz, strzaskana tarcza. I kamień. Płaski, ciemny kamień przeorany pazurami Bazyliszka, zgnieciony jego łapą. Jakby na dowód, że taki właśnie los spotkał tych, którzy próbowali z nim walczyć. "Więc Marka nie ma już wśród żywych...?"
-Nie!- krzyknęła Magda- on żyje! Na pewno żyje! Rzuciła się między ludzi. Z płaczem, z krzykiem, z błaganiem: -Mój brat poszedł do Bazyliszka! Róbcie coś! Pomóżcie! Ratujcie! Odwracali się od niej mówiąc: - Dla tych co idą do lochu nie ma ratunku. Nikt nie da rady. Zabiegała im drogę, chwytała za ręce, próbowała przekonać. -Ja wiem... - mówiła - jeden człowiek nie da rady, ale jakby wszyscy poszli... Jakby całe miasto stanęło do walki...
Nie chcieli słuchać. Szli do swoich codziennych zajęć, rozkładali kramy na rynku, otwierali stragany. Szewc nawoływał do kupna butów:
Buty, buty buciczki
miękkie jak rękawiczki!
Garncarki zachwalały garnki:
-Do garnków, do garnków,
panowie, panie!
Garnuszki piękne!
Garnuszki tanie!
Sprzedawca luster podsuwał lusterka:
-Lustro nie kłamie,
panowie panie.
Lustro doradzi!
Lustro podpowie!
I nagle- Magda aż wstrzymała oddech, bo w jednym z tych luster zobaczyła coś dziwnego. Jakby odbicie własnych myśli. I usłyszała szept:
-Rycerze walczą mieczem,
bo to jest ich męska rzecz,
dla słabym rąk kobiecych
za ciężki każdy miecz.
Nic mieczem nie zwojujesz,
więc weź lusterko w dłoń
- lusterko dla kobiety
to niezawodna broń!
Magda nie zastanawiała się ani przez chwilkę. -Bazyliszek ma złe oczy. Na kogo spojrzy, ten obraca się w kamień. Więc jeśli spojrzy na siebie... Chwyciła lustro. Wbiegła do lochu. W mroku. W ciemności. W kamienny korytarz. Między kamienne posągi, który stały wzdłuż ścian. I nagle z daleka, jakby z głębi studni usłyszała ryk Bazyliszka:
-Kto tu przyszedł, ten nie wróci,
zaraz w kamień się obróci!
Przywarła do kamieni. Wstrzymała oddech. Zasłoniła się lustrem. Nogi jej dygotały, ręce trzęsły jak w febrze. -O Boże, żebym tylko nie upuściła lustra! Żeby tylko nie upadło! Zamknęła oczy. Zbliżał się. Szedł. Słyszała jego kroki. Głos:
-Gdzie masz tarczę?
Gdzie masz miecz?
Widzę jakąś dziwną rzecz.
Jakiś potwór patrzy na mnie,
zaraz mu nauczkę dam,
zaraz go zamienię w kamień.
Auuuu! Kto to?
-To ty sam!
Zamieniałeś ludzi w kamień
teraz sam się w skałę zamień!
-krzyknęła Magda i lustro wyleciało jej z rąk. Rozbiło się na kawałki, na sto słonecznych promieni. W lochu zrobiło się jasno, posągi pozamieniały się w ludzi. Wszyscy wołali: -Jesteśmy ocaleni. Dziewczyna nas uratowała! Bazyliszek skamieniał, a myśmy ożyli! Marek tulił ją w ramionach, a ona płakała. Wielkimi łzami z wielkiej radości, że wszystko się tak dobrze skończyło i malutkimi łezkami z malutkiego smuteczku, że lustro się stłukło. Było takie ładne! Ale nie martwcie się. W pięć minut później Marek kupił jej jeszcze ładniejsze. I od tego czasu lustra stały się ulubioną bronią warszawianek.
Aha, i jeszcze coś. Jeśli ktoś powie wam, że to nie dziewczyna poszła z lustrem do lochu Bazyliszka, tylko chłopak- nie wierzcie! Lustro w rękach chłopaka? Nie, nie, w takie bajki żadna dziewczyna nie uwierzy!
-Bazyliszkowy wzrok... - mówili ludzie. Szeptem, ze strachem, żeby potwór nie usłyszał. Żeby żadne słowo nie doszło do lochu, w którym spędzał całe dnie. Bo za dnia nigdy z podziemi nie wychodził.
-Śpi... - mówili ludzie i z niepokojem patrzyli na ratuszowy zegar. - Ach, żeby spał jak najdłużej! Żeby choć raz przespał noc! Żeby i nam pozwolił spać spokojnie!
Ale noce nie były spokojne. O północy, niemal jednocześnie z ostatnim uderzeniem zegara, ziemia zaczynała drżeć, kamienie przewalały się z łoskotem, a ludzie zaryglowani w domach szeptali jeden do drugiego: -Obudził się... Idzie... Wyszedł z lochu... Żeby tylko ominął nasz dom. I zatykali sobie uszy, żeby nie słyszeć łopotu skrzydeł i głosu Bazyliszka. Ale głos docierał wszędzie. Niski, złowrogi, przerywany chichotem i wyciem:
-Kamień na kamieniu,
na kamieniu kamień,
wszystko co na drodze
zmiażdżę, zgniotę, złamię.
Moje skrzydła ciężkie
i grube pazury,
zerwę wszystkie dachy,
porozbijam mury.
To, co było żywe,
niech się martwe stanie.
Kamień na kamieniu,
na kamieniu kamień.
A potem był już tylko świst, gwizd, łomot spadających dachówek, trzask przewracanych straganów, waliły się płoty, ściany domów trzeszczały, z kominów leciały cegły, płonące żagwie rozniecały pożary. Ludzki dobytek zmieniał się w ruinę, a ludzie byli bezradni.
Próbowali różnych sposobów, żeby przebłagać Bazyliszka - składali mu okup, przed wejściem do lochu kładli jedzenie: tłuste kury, gęsi, barany. Nic nie pomagało. Niektórzy nawet mówili, że po tym jedzeniu Bazyliszek ma jeszcze większą siłę, jeszcze mocniej młóci powietrze wielkimi skrzydłami, jeszcze większe zniszczenie powoduje.
Odczyniali czary, szeptali zaklęcia, próbowali święconej wody- wszystko na nic. Ani przebłagać się nie dał, ani walczyć z nim nie było można.
Ba, znaleźli się śmiałkowie, którzy szli do lochów. Kilku z nich sam burmistrz wysłał, obiecując sowitą nagrodę. Uzbrojeni byli po zęby, ale żaden nie powrócił. A broń, z którą szli do lochów, znajdowano potem na progach ich domów- pogiętą, połamaną, do niczego niezdatną. Jakby Bazyliszek rzucił ją tam na znak, na przestrogę, na dowód siły.
Lęk chwytał ludzi za gardło. -Broń zniszczył, a ludzi zamienił w głazy... Do końca świata spod ziemi nie wyjdą. Stoją tam w kamienne posągi obróceni...
- Na Bazyliszka nie ma sposobu -tłumaczyły matki synom, a siostry przestrzegały braci: -Nikomu się nie uda!
Ale chłopakom myśl o Bazyliszku nie dawała spokoju. I tak się zdarzyło, że jeden z nich, bardzo jeszcze młody, bo zaledwie piętnastoletni Marek, powiedział któregoś dnia do swojej siostry Magdy:
-Bazyliszek ma takie oczy, że na kogo spojrzy, ten obraca się w kamień. Więc ja, gdybym tam szedł, to to bym wziął nie tylko miecz, ale i tarczę. Tarczą bym się zasłonił, żeby mnie nie widział i łubudu! Na niego!
-Nie pleć głupstw! Na razie nie dorosłeś jeszcze do miecza i tarczy, a jak dorośniesz, to mam nadzieję, że zmądrzejesz!- zgromiła go Magda.
I poszła spać, ani przez chwilę nie przypuszczając, że brat jeszcze tej samej nocy zakradnie się do komnaty ojca, że weźmie stamtąd miecz i tarczę, że cichaczem wymknie się z domu... Spała tak mocno, że nie słyszała ani ratuszowego zegara wydzwaniającego północ, ani łopotu skrzydeł Bazyliszka. A rano obudził ją płacz matki: - Marka nie ma! Wybiegła przed dom. Na progu leżał połamany miecz, strzaskana tarcza. I kamień. Płaski, ciemny kamień przeorany pazurami Bazyliszka, zgnieciony jego łapą. Jakby na dowód, że taki właśnie los spotkał tych, którzy próbowali z nim walczyć. "Więc Marka nie ma już wśród żywych...?"
-Nie!- krzyknęła Magda- on żyje! Na pewno żyje! Rzuciła się między ludzi. Z płaczem, z krzykiem, z błaganiem: -Mój brat poszedł do Bazyliszka! Róbcie coś! Pomóżcie! Ratujcie! Odwracali się od niej mówiąc: - Dla tych co idą do lochu nie ma ratunku. Nikt nie da rady. Zabiegała im drogę, chwytała za ręce, próbowała przekonać. -Ja wiem... - mówiła - jeden człowiek nie da rady, ale jakby wszyscy poszli... Jakby całe miasto stanęło do walki...
Nie chcieli słuchać. Szli do swoich codziennych zajęć, rozkładali kramy na rynku, otwierali stragany. Szewc nawoływał do kupna butów:
Buty, buty buciczki
miękkie jak rękawiczki!
Garncarki zachwalały garnki:
-Do garnków, do garnków,
panowie, panie!
Garnuszki piękne!
Garnuszki tanie!
Sprzedawca luster podsuwał lusterka:
-Lustro nie kłamie,
panowie panie.
Lustro doradzi!
Lustro podpowie!
I nagle- Magda aż wstrzymała oddech, bo w jednym z tych luster zobaczyła coś dziwnego. Jakby odbicie własnych myśli. I usłyszała szept:
-Rycerze walczą mieczem,
bo to jest ich męska rzecz,
dla słabym rąk kobiecych
za ciężki każdy miecz.
Nic mieczem nie zwojujesz,
więc weź lusterko w dłoń
- lusterko dla kobiety
to niezawodna broń!
Magda nie zastanawiała się ani przez chwilkę. -Bazyliszek ma złe oczy. Na kogo spojrzy, ten obraca się w kamień. Więc jeśli spojrzy na siebie... Chwyciła lustro. Wbiegła do lochu. W mroku. W ciemności. W kamienny korytarz. Między kamienne posągi, który stały wzdłuż ścian. I nagle z daleka, jakby z głębi studni usłyszała ryk Bazyliszka:
-Kto tu przyszedł, ten nie wróci,
zaraz w kamień się obróci!
Przywarła do kamieni. Wstrzymała oddech. Zasłoniła się lustrem. Nogi jej dygotały, ręce trzęsły jak w febrze. -O Boże, żebym tylko nie upuściła lustra! Żeby tylko nie upadło! Zamknęła oczy. Zbliżał się. Szedł. Słyszała jego kroki. Głos:
-Gdzie masz tarczę?
Gdzie masz miecz?
Widzę jakąś dziwną rzecz.
Jakiś potwór patrzy na mnie,
zaraz mu nauczkę dam,
zaraz go zamienię w kamień.
Auuuu! Kto to?
-To ty sam!
Zamieniałeś ludzi w kamień
teraz sam się w skałę zamień!
-krzyknęła Magda i lustro wyleciało jej z rąk. Rozbiło się na kawałki, na sto słonecznych promieni. W lochu zrobiło się jasno, posągi pozamieniały się w ludzi. Wszyscy wołali: -Jesteśmy ocaleni. Dziewczyna nas uratowała! Bazyliszek skamieniał, a myśmy ożyli! Marek tulił ją w ramionach, a ona płakała. Wielkimi łzami z wielkiej radości, że wszystko się tak dobrze skończyło i malutkimi łezkami z malutkiego smuteczku, że lustro się stłukło. Było takie ładne! Ale nie martwcie się. W pięć minut później Marek kupił jej jeszcze ładniejsze. I od tego czasu lustra stały się ulubioną bronią warszawianek.
Aha, i jeszcze coś. Jeśli ktoś powie wam, że to nie dziewczyna poszła z lustrem do lochu Bazyliszka, tylko chłopak- nie wierzcie! Lustro w rękach chłopaka? Nie, nie, w takie bajki żadna dziewczyna nie uwierzy!
To mityczne stworzenie pojawia się w wielu kulturach, nie tylko polskiej.
Najczęściej przyjmował w tych podaniach postać węża lub koguta.
W stolicy bazyliszka możemy spotkać nad wejściem do znanej restauracji o tej samej nazwie.